Budzę się rano, jednak coś nie
pozawala mi wstać. Nie jest to grypa ani żaden ostry kac, nie przygniata mnie
ściana więc teoretycznie mogę się ruszać, a jednak leżę i patrzę w jeden punkt.
Nic już na to nie poradzę dopadło mnie śmiertelne uzależnienie, będę tak
patrzył i wdychał, dotykał i czuł po grób. Przepadło dawne życie przyszło nowe
kolorowe pełne radości szczęścia i tęsknoty. Nigdy tak nie tęskniłem, nigdy nie
byłem tak głodny i głodny, syty a zarazem nienasycony. Leżę i nie chce mi się
ruszać bo po co skoro szczęście me przy mnie w piżamce podaje mi kawę i
uśmiechem ozdabia mi czas, skoro mam ją obok i mieć już będę zawsze. Leżeć i wdychać
Cię i czuć Cię sercem dłonią całym sobą, widzieć i widzeniem tym podziwiać
każdy Twój gest każdy fragment Ciebie… spokoju mam tyle, że starczy dla wielu i
te oczy… ach co za oczy… moje oczy choć w Twoim ciele. Zwariowałem, oszalałem, na
szczęście diagnoza jest prosta to Miłość. Byśmy zawsze byli szczęśliwi, siebie
głodni, pragnący, spojrzeń łaknący, dotykiem nienasyceni, byśmy zawsze byli dla
siebie wsparciem nawet w drobnostkach, a nasza miłość niech będzie dla innych
wzorem i pięknym punktem na mapie tego świata dla wszystkich z którymi
styczność mieć będziemy. KOCHAM CIĘ!!!
sobota, 29 grudnia 2012
sobota, 3 listopada 2012
Skarb.
Nie wiem skąd przyszedłem
mój czas dzieje się tu gdzie jestem
nie wiem gdzie dziać się będzie
posiadam cel i sens
niepewność przyszłości lekko przeraża mnie
a jednak skoro bez miłości dotarłem do dziś gdzie kocham i jestem kochany
to po cóż moje obawy?
mój czas dzieje się tu gdzie jestem
nie wiem gdzie dziać się będzie
posiadam cel i sens
niepewność przyszłości lekko przeraża mnie
a jednak skoro bez miłości dotarłem do dziś gdzie kocham i jestem kochany
to po cóż moje obawy?
Za oknem nowa starzejąca się już jesień
wysyłając pamięć do roku poprzedniego
jeszcze bardziej doceniam to co mam dziś
mój świat to jej świat moje ramiona to jej spokój i oparcie
wysyłając pamięć do roku poprzedniego
jeszcze bardziej doceniam to co mam dziś
mój świat to jej świat moje ramiona to jej spokój i oparcie
Wiem że gdziekolwiek ona tam jest mój dom
moim sensem jest miłość i troska o nią
a wszystko to oparte na wzajemnej miłości
moim sensem jest miłość i troska o nią
a wszystko to oparte na wzajemnej miłości
Marzyłem kiedyś o skarbie
rysował się on tak: wielka skrzynia pełna złota diamentów i pereł
piękna, kojąca, bezcenna
dająca spokój i niezależność, dobro i szczęście
podnosząca moją wartość, burząca ograniczenia
moja w całości na wyłączność a ja jej bez granic oddany…
wierzcie mi marzenia się spełniają.
rysował się on tak: wielka skrzynia pełna złota diamentów i pereł
piękna, kojąca, bezcenna
dająca spokój i niezależność, dobro i szczęście
podnosząca moją wartość, burząca ograniczenia
moja w całości na wyłączność a ja jej bez granic oddany…
wierzcie mi marzenia się spełniają.
3
listopada 2012 r.
Krótkie zamyślenie po Zaduszkach...
Pierwszy i drugi listopada to swego rodzaju sylwester przemijania, gdyż zwłaszcza w te dni wspominamy i podsumowujemy czas od poprzednich świąt i dnia zadusznego, w naszych sercach i pamięci wspominamy zmarłych których już wśród żywych nie obejrzymy, a którzy jeszcze rok temu bądź w latach wcześniejszych wraz z nami odwiedzali cmentarze.
Dla wielu jest to smutny czas, czas rozdrapywania ciągle świeżych ran po tym jak śmierć zazwyczaj nagle, po ludzku za wcześnie amputowała bez znieczulenia od naszego życia czas naszych bliskich, znajomych. Wizyty na cmentarzu to często posypywanie ran solą, a mimo że ból rozłąki jest wielki zarazem towarzyszy im radość i podziękowanie za wspólnie przeżyty czas i nadzieja na nowe lepsze spotkanie w Życiu po tym ziemskim bycie.
Pamiętajmy o tych co odeszli, bo jeśli w jakikolwiek sposób porusza nas śmierć kogoś z rodziny, znajomego czy artysty, znaczy to że człowiek ten stanowił jakąś cząstkę nas, zatem by nie zapomnieć o tym z czego się wywodzimy, by nie utracić tej cząstki pamiętajmy, wspominajmy i módlmy się za nich.
Przemijamy, umieramy...
sobota, 25 sierpnia 2012
Historia...
Każdy z dni roku skrywa w sobie osobną historię.
Wstałem tradycyjnie rano, ale nie dlatego,
że dzwonił budzik, tylko dlatego, gdyż obudził mnie wielki huk. Przetarłem
oczy, podszedłem do okna i nic. Pada właśnie na me miasto spokojny, gruby śnieg.
Co dziś mamy? Piątek. Cóż począć należy iść do pracy. Zrobiłem kanapki, część
zjadłem od razu na śniadanie, część wsadziłem do teczki na później. Co
najważniejsze wziąć komputer, nie po to siedziałem pół nocy i nadrabiałem
administracyjne zaległości, by po dojściu do pracy okazało się, że muszę wracać
z powrotem. Komórka w kieszeń, płaszcz na plecy, kapelusz na głowę i ruszam do
pracy. Dziś pieszo, moje noworoczne postanowienie, raz w tygodniu samochód stoi
w bezruchu. Zamknąłem dom i wychodzę. Hola, hola, a gdzie szalik! Przypomniało
o sobie gardło, wzmagając na moment ból. I dobrze, bo w tym pośpiechu i nie ma
co ukrywać z zaspaniu, mimo iż starałem się nie zapomnieć, to i tak zapomniałem
o komputerze i w dodatku o torbie z drugim śniadaniem. Do pracy nie miałem
daleko, jakieś czterdzieści minut spacerkiem. Śnieg nie ustawał, całe szczęście
nie towarzyszył mu wiatr. Mocniej zakręciłem szalik wokół wystającej z płaszcza
szyi, wtuliłem w niego brodę i z komputerem na jednym ramieniu, z torbą na
drugim ruszyłem przed siebie. Służby miejskie nie ruszyły jeszcze do
odśnieżania ulic, więc lepszej sytuacji nie mogłem się spodziewać na
chodnikach. Jak zwykle śnieg zaskoczył drogowców. Chodnik już mocno udeptany
jak na wczesną godzinę nieco mnie zadziwił. Nie minęły dwie minuty, gdy za
moimi plecami usłyszałem ogromny huk. Stanąłem jak wryty, zaniepokojony
odwróciłem się powoli. Oczom moim ukazał się gęsty czarny dym wylatujący gdzieś
z pomiędzy budynków. Sięgnąłem po telefon jednak ten nie miał już w sobie nawet
odrobiny siły, która to przypomniałaby mi, że bateria jest rozładowana.
Ruszyłem ku miejscu z którego wyłaniał się dym. Minąłem jeden budynek, drugi,
obszedłem kilka bloków i nigdzie nie mogłem dojrzeć źródła huku i dymu. W końcu
zauważyłem w jednym z budynków samolot. Tak nie wątpliwie był to samolot.
Podszedłem bliżej, przetarłem oczy. Nie do wiary! Samolot mocno roztrzaskany,
wszędzie leżały jego szczątki, lecz mimo to budynek był nie naruszony. Jak to
możliwe? – pomyślałem. Podszedłem jeszcze bliżej, naprawdę samolot był
roztrzaskany o blok. Miałem wrażenie, że stanowi on wraz z budynkiem integralną
całość, niczym jakaś rzeźba, czy pomnik, ale przez cały czas z samolotu
wyłaniał się dym. Zbliżyłem się niemal pod wiszący wrak, chcąc zauważyć, gdzie
są potencjalne ofiary. Podnosiłem głowę ku górze wytężając wzrok, gdy w tym
momencie obok mnie zjawiło się trzech żołnierzy z karabinami, którzy bez
zastanowienia zaczęli strzelać do samolotu. Dobrze, że na ten moment zachowałem
przytomność umysłu, bo inaczej leżał bym na ziemi przygnieciony spadającym
samolotem. Padłem jak długi w śnieg. Żołnierze nadal strzelali do samolotu, z
tą tylko różnicą, że ten znajdował się już na ziemi. Po chwili jeden z
żołnierzy coś krzyknął, co zaowocowało tym, że reszta przestała strzelać.
Następnie podszedł do wraku, upewnił się, że pilot i jego towarzysz nie żyją i
szybciej niż się zjawili, znikli. Mieli na sobie dziwne mundury, nie rozmawiali
po polsku. Mieli za zadanie dobić lotników. Nadal zastanawiał mnie wrak
nietypowego jak dla mnie samolotu i brak zniszczeń w budynku, o który się
rozbił. Z szokowany podszedłem do ofiar, jak mi się zdaje wypadku, aniżeli
postrzału, sądząc po oględzinach wraku. Co się dzieje? Wojna? Atak
terrorystyczny? Nie wiem. Otrząsnąłem się z tego co przed chwilą zauważyłem i
ruszyłem nie wiedząc co począć. Na ulicach było niepokojąco pusto i cicho, wtem
gdzieś w oddali zauważyłem mężczyznę ciągnącego jakieś kolorowe pudło na
czterech kółkach. Odkąd go zauważyłem przeszedł jeszcze kilka kroków i nagle się
zatrzymał. Podszedł do ciągnącego przez siebie pudła, coś przy nim poruszał i w
tym momencie dobiegły mnie ciche dźwięki hymnu narodowego. Może ten mężczyzna
będzie wiedział co jest grane – pomyślałem i skierowałem kroki w jego kierunku.
Raz, dwa, trzy kroki, a za czwartym leżałem na ziemi najwidoczniej się o coś
potknąłem i upadłem. Uniosłem najpierw głowę, by zobaczyć co stanęło na mojej
drodze. Krawężnik. Wstałem otrzepałem się ze śniegu, lecz już nie słyszałem
żadnej muzyki, nie było również mężczyzny. Schyliłem się ku ziemi, wziąłem w
ręce dwie pełne garście śniegu i otarłem nim twarz, ku otrzeźwieniu zmysłów i
sprawdzeniu, czy aby mi się to nie śni. Przez chwilę poczułem się rześko, do
tego stopnia iż doszedłem do wniosku, że to co kilka minut temu widziałem to
były wymysły mojej umęczonej wyobraźni. Obmacałem się, w kieszeni wyczułem
telefon, na ramionach torby z komputerem i ze śniadaniem, więc ruszyłem ku
centrum. Nadal wszędzie było pusto. Uszedłem może dwieście metrów, gdy zza
moich pleców z wielkim jazgotem wyłonił się ogromny czołg, z niego wystawały
rozglądające się na około dwie głowy żołnierzy. Jednak to nie minęło.
Przerażony i skulony ze strachu schowałem się za pobliski przystanek. Na
szczęście chyba mnie nie zauważyli. Stałem tam nie ruchomo chyba przez kilka
minut, trzęsłem się ze strachu, bo na pewno nie z zimna. Czołg, który
widziałem zanim się schowałem odjechał w
kierunku stacji benzynowej, która mieściła się przy jednym ze skrzyżowań w moim
mieście, a którą mijałem kilka razy dziennie. Ku mojemu zdziwieniu zobaczyłem w
jej pobliżu dwa kolejne czołgi. Jeden z nich ruszył w moim kierunku. Rozglądam
się dookoła, mam pomysł, zobaczyłem właśnie sporych rozmiarów krzew, za który
postanowiłem się niezwłocznie schować. Ruszyłem ile tylko miałem sił w nogach,
bowiem dzieliło mnie od niego dobre dwadzieścia, może czterdzieści metrów.
Udało mi się znaleźć za krzewem, zanim czołg przed którym uciekałem znalazł się
na wysokości przystanku. Udało się – pomyślałem, czując chwilową ulgę.
Wychyliłem lekko głowę w celu oceny sytuacji. Czołg się powoli oddalał,
szykował się do skrętu w prawo ku kościołowi, który nie naruszony stał na swym
wzniesieniu niczym dumny paw, niepomny na to co się wokół dzieje, gdy zza
pobliskiego muru okalającego ładny domek jednorodzinny, wyskoczyło pięciu
młodych mężczyzn, żeby nie powiedzieć dzieci, z palącymi się butelkami w rękach
i jakby na sygnał zsynchronizowanym ruchem obrzucili czołg, w który w jednej
chwili stanął w płomieniach. Atakujący znikli za tym samym murem, zza którego
wyskoczyli. Z palącego się czołga wyskoczyło czterech mężczyzn. Gdy oddalali
się od maszyny, usłyszałem wystrzały rodem z mocnych filmów z mafiosami serię.
Nie wiedziałem skąd padły strzały ale widziałem jak wszyscy czterej padli
trupem. To co przeżywałem od rana przerastało coraz bardziej moją wyobraźnię.
Usiadłem na zimnej ziemi i załamany, oparłem głowę o kolana. Na policzku
poczułem łzę. Nie wiedziałem co począć. Nie siedziałem tak długo, bo w pobliżu
krzewu uniósł się właz od kanalizacji i wyszło, a raczej wyskoczyło z niego
piętnaście osób z biało czerwonymi opaskami na ramionach, z pistoletami
przeróżnego kalibru w rękach. Niektórzy trzymali granaty. Wszyscy byli brudni i
zaniedbani i chyba mnie nie zauważyli. Nie wiedziałem czy to dla mnie dobrze
czy źle. Patrzyłem tylko jak znikają jeden za drugim. Już byli nieopodal
przystanku, gdy nagle rozległ się huk, rozwarła się ziemia w powietrze uniósł
się śnieg wymieszany z ziemią. Boże tam była mina, przecież tamtędy
przechodziłem, to mogłem być ja – dziękowałem Bogu widząc dwa rozdarte ciała,
jedno jeszcze dawało znaki życia. Z ciągnąłem z siebie obydwie torby, nie wiem
po co miałem je przy sobie do tej pory i pobiegłem ku niemu nie zważając na to,
że na tym trawniku mogą być jeszcze inne miny. Gdy do niego dobiegłem wydawał
właśnie ostatnie tchnienie. Wojna. Musiałem to sobie jak najszybciej
uświadomić. Ostrożnie ruszyłem ku czołgowi. Wciąż się palił. Zauważyłem na nim
namalowaną niemiecką flagę. Nie stałem tam długo, bo nad głową usłyszałem nadlatujące
samoloty. Dobiegłem do najbliższego domu i przywarłem plecami do jego ściany. Z
samolotów posypały się bomby. Część spadła na domki, część na trawniki.
Wszystkie powodowały wielki prawie rozdzierający bębenki w uszach huk. Na kilka
sekund wpadłem w panikę, obróciłem się kilka razy wokół siebie jak baletnica,
straciłem na ten moment panowanie nad sobą. Otrząśnij się krzyknąłem na siebie,
nie zważając na to, że krzyk ten może ściągnąć na mnie czyjąś nie koniecznie
pożądaną uwagę. Co robić? Gdzie podziali się wszyscy ludzie? Co właściwie jest
grane? Jedno jest pewne nie był to sen. Przecież stoję przy jakimś domu,
zapewne w środku są jacyś ludzie. Podszedłem do drzwi, wcześniej zajrzawszy do
okna, niestety było zasłonięte żaluzjami. Zapukałem energicznie trzy razy,
zadzwoniłem dzwonkiem, nikt nie otwierał, nawet nie usłyszałem choćby szmeru
świadczącego o tym, że ktoś się tam znajduje. Nacisnąłem klamkę, drzwi były
zamknięte, ani drgnęły gdy naparłem na nie całym ciałem. Jeszcze do wczoraj
pracowałem w urzędzie miasta, dlatego postanowiłem nie zachodząc do swego
mieszkania, w którym być może czuł bym się bezpieczniej, ale ciągle w niewiedzy
i w niepewności, udać się do swej firmy, z nadzieją, że główne wypadki dzieją
się w centrum miasta, czyli wokół urzędu. Czekała mnie niepewna droga, choć
znałem ją na pamięć. Postanowiłem przemierzać ją etapami, to jest podbiegać pod
wcześniej ustalone miejsca, tam na moment się skrywać w celu odpoczynku i co
najważniejsze w celu obserwacji, czy dalsza trasa jest bezpieczna. Ruszyłem.
Pierwszy punkt zaczepienia znajdował się za przystankiem, przy którym już
byłem. Postanowiłem również nie zważać na miny, gdyż inaczej chyba ze trzy dni
przemieszczał bym się do centrum. Co ma być to będzie. Biegnę. Pokonałem chyba
trzysta metrów, plus minus. Udało się. Tylko ta zadyszka, mroźne powietrze nie
służy biegaczom amatorom i ta kolka w lewym boku. Uspokoiłem oddech
jednocześnie obserwując okolicę. Wypatrywałem następnego punktu zaczepienia.
Mam jest kiosk, trochę daleko, ale chyba najodpowiedniejsze na tę chwilę
miejsce. Już miałem ruszać, gdy do moich uszu doleciała seria z broni
automatycznej. Chyba z dość daleka. Rozejrzałem się jeszcze raz uważnie i
pomknąłem niczym gepard ku kioskowi. Kiosk ruchu – pomyślałem będąc już za nim,
czy to ironia losu? Nie teraz mi się nad tym zastanawiać. Po drugim biegu
zrobiło mi się gorąco, poluzowałem szalik, delikatnie rozpiąłem płaszcz.
Kucnąłem za kioskiem, opierając się plecami o jego wejście. Nagły trzask
próbował mnie poderwać na równe nogi, lecz była to czynność niemal nie do
wykonania w aktualnej sytuacji, bowiem leżę teraz w środku kiosku, między
gazetami. Ten trzask to nic innego jak powalające się pod moim naporem drzwi.
Co za szczęście, bo na ulicy w tym miejscu zrobił się nagły ruch. Delikatnie
uniosłem głowę ku szybom, oczom moim ukazała się ciężarówka pełna ludzi.
Gwałtownie się zatrzymała. Byli na niej cywile w asyście żołnierzy. Z kabiny
wyskoczyło dwóch narwańców z karabinami i krzycząc coś po niemiecku nerwowymi
gestami kazali zeskakiwać z samochodu. Zauważyłem może piętnaście do dwudziestu
osób, trudno mi było policzyć. Wokół nich kręciło się pięciu uzbrojonych typów,
którzy ruchami kolb pistoletów ustawili tych z ciężarówki po ścianą budynku, po
czym odeszli kilka kroków do tyłu i w niewyobrażalny sposób zaczęli strzelać
jak do kaczek, aż wszyscy niczym sieczka legli na ziemi. Nie mogłem na to
patrzeć. Schyliłem głowę i gorzko zapłakałem. Boże! Istna masakra. Kucałem bez
ruchu szlochając. Strzały ucichły. Ciszę zmącił rubaszny śmiech żołnierzy,
którzy z tą radością na ustach wskoczyli do ciężarówki. Zawył silnik i znikli
za rogiem ulicy. Minęło dobre piętnaście minut zanim otrząsnąłem się z tego co
przed chwilą widziałem. Czyż nie zaznałem ogromnego szczęścia wpadając do tego
kiosku. Być może znajdując się na zewnątrz stał bym się kolejną ofiarą, czegoś
co przerastało mą wyobraźnię. Nie miałem odwagi by podejść do tych
rozstrzelonych. Po tak długiej serii z karabinów nie było nawet najmniejszej
nadziei że ktoś z tam pod ścianą leżących przeżył. Nic tu po mnie, pora zdobyć
jakiekolwiek informacje na temat tego co się wokół mnie rozgrywa. Wyszedłem z
kiosku, wtem nad głową usłyszałem potężne silniki. Za najwyższego budynku ulicy
wyłonił się potężny samolot choć na oko nie wielkich rozmiarów, to ze względu
na wysokość lotu. Coś z niego wypadło? Wiele czegoś. Spadochroniarze z
odsieczą? Jeden z obiektów śledziłem wzrokiem. Spadał tak mi się wydawało na
osiedlowe boisko. To blisko. Ruszyłem ku niemu. Przebiegłem ulicę, zamiast
krążyć wokół kamienicy znalazłem tunel, który sprawił, że szybciej znalazłem
się po drugiej stronie budynku. Od boiska dzielił mnie tylko niewielki park, a
wcześniej ogrodzenie. Rozpędziłem się w celu jego pokonania, już jestem po
drugiej stronie, jednak coś nie pozwala mi postawić stóp na podłożu. Zawisłem
na siatce. Drut mocno wgryzł się w płaszcz i nie chciał puścić. Z tego miejsca
widziałem już boisko i chyba coś co mogło być spadochronem, lecz w pobliżu nie
było żadnego spadochroniarza tylko drewniana skrzynia. Złapałem oburącz
płaszcz, pociągnąłem go z całych sił i w ten sposób grzmotnąłem o ziemię.
Dobrze, że leży tu śnieg. Poobijany ruszyłem ku skrzyni, jednak uprzedziły mnie
jakieś dwie obdarte sylwetki. Z trudem podnieśli skrzynię i zaczęli
przemieszczać się w stronę wyjścia z parku. Przeszli może pięć kroków, gdy
chciałem na nich krzyknąć, jednak powstrzymał mnie jakiś ruch słyszany między
drzewami. Czmychnąłem za największego dęba jakiego w tej chwili dojrzałem,
przylgnąłem do niego i czekałem na rozwój wypadków. O dziwo nie słyszałem
żadnych rozmów wszystko to działo się w milczeniu. Ciszę zmącił strzał potem
drugi. Skrzynia upadła cicho, gdyż znalazła się na ciele jednego z niosących,
jego głuchy jęk upewnił oprawców, że nie żyje. Podbiegło czterech umundurowanych
osiłków wzięli skrzynię każdy za swój róg i ruszyli ku ulicy, z której
przybyłem. Gdy upewniłem się, że żołnierze odeszli, tym razem podszedłem do
ciał, jeden jeszcze żył. Próbowałem nawiązać rozmowę, lecz on mimo otwartych i
patrzących na mnie oczu, sprawiał wrażenie, że mnie w ogóle nie zauważa i nie
słyszy. Biedak miał na ciele rozległe rany, które mocno krwawiły. Jedna
znajdowała się w pobliżu serca i sądząc po krwi przeszyła na wylot płuco.
Klęknąłem bezradny przy rannym, chwyciłem jego dłoń i zacząłem się w duchu
modlić o jak najkrótszą mękę. Mężczyzna z coraz większym trudem chwytał
powietrze. W końcu wyzionął ducha. Zamknąłem mu otwarte wciąż niebieskie oczy,
młode, mądre oczy. Za paltem, w które był odziany dojrzałem biało czerwony materiał
zapewne flagę i zwój nieczytelnych, bo rozmytych przez krew rękopisów, sądząc
po układzie słów były to wiersze, być może jego autorstwa, które nigdy nie
doczekają się publikacji. Me serce ścisnął żal, co za świat! Co za los
człowieczy, który każe bądź po prostu sprawia, że giną piękne pąki, które
życiem swym nie zdołały jeszcze wydać owoców? Co za mroczna siła sprawia, że
świat wypełnia zło, rodzące się z błahostek, zazwyczaj w głowach wariatów,
wywrotowców? Jaka siła sprawia, że ogromne rzesze ruszają w celu dokonywania
mordów, grabieży, zła we wszelkich jego odmianach? Masa?! Tłum?! Kilka
sloganów, kłamstw, wymysłów chorej wyobraźni?! Odmówiłem krótką modlitwę za
dusze zamordowanych i mocno załamany ruszyłem póki co bez pośpiechu w dalszą
drogę ku urzędowi miasta. Istny koszmar wypełnił po brzegi miasto. Nie musiałem
zbytnio oddalać się od poprzedniego miejsca rzezi, by oczom mym ukazały się
kolejne ciała. Leżały na chodnikach, na trawnikach, przy jezdniach, dosłownie
wszędzie. Niektóre wychudzone bez jako takich zewnętrznych ran, inne wręcz
przeciwnie z licznymi śladami ran kłutych, postrzałowych i pobić. Armagedon.
Idę dalej wzdłuż głównej ulicy miasta, ku obranemu punktowi. Idę tak blisko
ścian budynków jak tylko to jest możliwe, czyli dosłownie się o nie ocieram.
Uszy wyczulone na najmniejsze nawet szelesty w ciągłej uwadze nasłuchują
zagrożeń, by móc jak najszybciej ostrzec resztę ciała, by ono równie szybko
znalazło schronienie. Taką obrałem taktykę, licząc na to, że pozwoli mi ona
przetrwać. Coś nadjeżdża gdzieś zza mnie, na szczęście przytomnością umysłu
znalazłem wnękę w budynku. Odrobina sprintu i już jestem bezpieczniejszy,
choćby na te kilka chwil. Delikatnie wychylając się mam możliwość obserwowania
ulicy. Samochód nadjeżdża. Tym razem nie ciężarówka, nie czołg, tylko osobówka.
Wtem gdy samochód znalazł się na łuku drogi, otworzyły tylne drzwi i z
samochodu wypadło ciało nagiej kobiety. Gdy samochód znikł mi z oczu, gdy nie
słyszałem już jego silnika, podbiegłem do kobiety. Nie żyła. Była mocno poturbowana,
najprawdopodobniej wcześniej gwałcona.
Młoda, piękna i chyba właśnie dlatego. Jej długie blond włosy spoczęły
na nieruchomej piersi. Przymknąłem nie domknięte jeszcze powieki, które
przykryły cudownie piękne, niebieskie oczy. Chyba do grobu nie zapomnę jej
rysów twarzy. Sądzę, że mógłbym ją pokochać, ale nie tylko z powodu jej urody,
lecz również i przede wszystkim dlatego, iż jej twarz i te oczy wytwarzały w
moich uczuciach coś nie do opisania.
Miała ona w sobie jakąś niezwykłą siłę, jakąś niezwykle pozytywną energię. Mam
takie wrażenie mimo tego, że martwa leży na chodniku u mych stóp. Jakąż
niezwykłą kobietą musiała być za życia. Ach co za żal, że jej wcześniej nie
poznałem, i że nie będzie mi to już dane. Nie mogłem jej tak tu nagiej zostawić.
Zdjąłem płaszcz, nałożyłem go na nią, po czym wziąwszy ją na ręce zaniosłem do
najbliższego kościoła. Nic podobnego nie robiłem z poprzednimi napotkanymi
ofiarami tych chwil, które dziś przeżyłem. Poczułem, że być może niesiona
przeze mnie kobieta to moja druga połówka, której nie będzie mi dane już
spotkać, dlatego należy jej się choć odrobina szacunku z mojej strony. Zupełnie
zagubiony wybiegłem z kościoła. Mimo, że nie mam już płaszcza, nie odczuwam
zimna, wręcz przeciwnie poczułem się odrobinę swobodniej i lżej, mimo
przytłaczających wrażeń wylewanych na mnie całymi wiadrami niemal na każdym
rogu ulicy. Ze spuszczoną głową mniej uważny, rozkojarzony coraz bardziej
zbliżałem się do celu. W końcu dotarłem. Naciskam klamkę, pociągam drzwi, a one
ani drgną. Na drzwiach wisi wielka kartka z informacją: „Urząd Miasta czynny od
poniedziałku do piątku”. Za szybą drzwi pojawiła się sylwetka stróża, na
nieogolonej twarzy poruszyły się usta. Do mych uszu dobiegło to oto zdanie:
„panie dziś sobota! Co pan czytać nie
umiesz?!”. Co począć? Wracam do domu. A na ulicach spokój, pojawiły się
samochody, pojawili się ludzie z zakupami, radośni, nie śpieszący się nigdzie.
Znikły wszystkie trupy, które jeszcze nie tak dawno widziałem. Popatrzyłem na
siebie, znów miałem na sobie płaszcz, na jednym ramieniu teczkę, na drugim
komputer. Co się ze mną działo? Nie mam najmniejszego pojęcia. Co widziałem, to
historia. Niczego więcej się nie dowiem! Pamiętaj! Nie zapominaj! Przyglądaj
się uważniej dniom! – rozkazałem sam sobie.
wtorek, 21 sierpnia 2012
Nieodwracalność...
Najtrudniej przychodzi nam pogodzić się ze zdarzeniami nieodwracalnymi. Początkowy dystans, niedowierzanie, przeradza się w uczucie pustki, kodowanie w głowie nowego stanu rzeczy. I nie przychodzi nam to łatwo, dopiero zmierzenie się z chwilami w których nieodwracalność odcisnęła swe piętno sprawia, że zaczyna docierać do nas to iż coś uległo zmianie, że kogoś już nie spotkamy. Najbardziej namacalnym potwierdzeniem poprzednich zdań są chwile związane ze śmiercią. Dopóki nie przeżyjemy chwil bez osób z którymi dane miejsca lub wydarzenia nas łączyły dopóty nie dotrze do nas, że więcej nie będzie nam dane dzielić z nimi naszego czasu.
Takie chwile są bezwzględne, bez znieczulenia serwują nam tęsknotę, smutek, ból. Miejsca tracą część swej duszy, ulatuje jakiś dobry klimat. Pusty fotel, cisza zamiast tradycyjnego powitania bardziej utwierdzą nas w nieodwracalności aniżeli informacja o niej powtarzana wielokrotnie...
środa, 15 sierpnia 2012
Popatrz Kochanie...
- Popatrz Kochanie - rzekła Madzia wskazując okno.
- O gówienko - odrzekłem widząc dzieło ptaka na szybie.
- Nie, błękit... - odpowiedziała mi Ukochana. Za oknem rozpogadzało się po długich godzinach niepogody.
Jaki wniosek z tego krótkiego dialogu? Warto mieć kogoś z kim możemy wspólnie patrzeć na świat. Widzimy więcej i lepiej.
- O gówienko - odrzekłem widząc dzieło ptaka na szybie.
- Nie, błękit... - odpowiedziała mi Ukochana. Za oknem rozpogadzało się po długich godzinach niepogody.
Jaki wniosek z tego krótkiego dialogu? Warto mieć kogoś z kim możemy wspólnie patrzeć na świat. Widzimy więcej i lepiej.
piątek, 27 lipca 2012
Jesteśmy niewolnikami rzeczy...
Jesteśmy niewolnikami rzeczy. Zawładnęły nami w
niemal każdej dziedzinie życia. Awaria telefonu i czujemy się jak bez ręki,
zagubieni, poza światem. Popsuty samochód i stoimy w miejscu. Awaria komputera
i nie potrafimy sobie zorganizować czasu. Co krok coś nas więzi: lodówka,
kuchenka, pralka, żelazko, telewizor, szczoteczka do zębów, buty, widelec, kubek… Zdaje się nam,
że jesteśmy wolni. Czasem owszem tak bywa, jednak dziękujemy za to rzeczom,
które nas otaczają nie narzucając nam innych planów aniżeli te, które powzięliśmy,
bo wystarczy jeden ich kaprys byśmy poczuli jak zależni od nich jesteśmy. Pomagają
- to bardziej niż pewne ale zarazem zniewalają, często decydując o naszym
czasie, zmieniać bieg naszego życia.
piątek, 20 lipca 2012
Często mam wrażenie, że trwalsze od nas ludzi
są rzeczy, które wytwarzamy. Bo czyż nie jest tak, że nawet śmieci do których
powstania się przyczyniamy zostaną na tym świecie dłużej aniżeli my? Przemijamy…
jakże często o tym zapominamy. Żyjemy jakbyśmy byli nieśmiertelni ciałem, a ono
przecież umiera. Wierzymy w nieśmiertelność duszy jednak co z tego jeśli nie
troszczymy się oto by podnosić jej wartość dobrymi uczynkami.
Dodaje kolejne słowa, one też będą trwalsze ode
mnie… czyż to nie jest przerażające? Takie są fakty nic na to nie poradzimy. Jedyne
co nam zostaje to chwytać każdą z chwil, przeżywać je intensywnie, czyniąc
dobro, by gdy przeminiemy pozostać na dłużej w pamięci ludzi, bo w ten sposób przedłużymy
nasze trwanie na ziemi. We wspomnieniach tych, których kiedyś pozostawimy
zawsze będziemy żywi.
czwartek, 19 lipca 2012
Czas...
Jednym z najcenniejszych darów jaki
otrzymaliśmy jest nasz czas. Rzadko kiedy zastanawiamy się nad tym jak nim
gospodarujemy. Ogrom chwil marnujemy na sprawy błahe, niepotrzebne. A czasu minionego
nie odzyskamy, nawet teraźniejszość w mgnieniu oka staje się przeszłością. Jedyne
na co mamy wpływ to czas przyszły którego z każdą minutą mamy coraz mniej. Widzę
jak szybko minuty łączą się w godziny, godziny w doby, doby w tygodnie, a te
niepostrzeżenie w miesiące by scalić się w rok i tak właśnie szybko lata
uciekają.
Jak wykorzystać pozostały mi czas? Czy uderzanie
w klawiaturę jest jego marnowaniem czy może rodzi refleksje i pomaga go lepiej
planować? Czas ciągle mija jakby nieuchwytny, a jednak w jego trakcie pojawiają
się te oto myśli, słowa niczym jakiś symbol mojej obecności, znak mojego życia,
kilka minut uchwyconych nieudolnie ale jednak pozostawionych na dłużej.
Jeśli to czytasz poświęcasz swój czas, by Ci go
więcej nie marnować za moment kończę. Jeśli dzięki tym kilku zdaniom
zastanowisz się nad tym jak przeżywasz swój czas będzie to jakiś owoc mych i
zarazem Twych chwil. Marnujmy jak najmniej czasu, nie pozwalajmy na to by nasze
życie minęło nieprzeżyte.
Jest wielka różnica między być, a żyć.
Jest wielka różnica między być, a żyć.
Kocham...
Gdy przed zaśnięciem masz o kim myśleć i myśl
podobna dobra, radosna o Tobie rodzi się w osobie o której myślisz - jesteś szczęśliwy.
Zasypiasz z nadzieją, że we śnie się spotkacie, zarazem niecierpliwisz się
kiedy wstaniesz by znów wraz z dniem móc spędzać z nią czas - masz w niej sens
życia. Patrzysz na nią i serce się raduje, słuchasz i nie potrzebna Ci muzyka. W
jej ramionach znajdujesz spokój, dłoń Twoja w jej dłoni czuje się spełniona
wiedz, że to najpiękniejsze co spotkać Cię może. Bo jeśli kochasz i jesteś
kochany znalazłeś skarb, znalazłeś istotę i sens tego świta.
Kocham i jestem kochany. Dzięki miłości
uchwyciłem nowy rytm życia, radosny taneczny. Jestem szczęśliwy i mam komu
dawać szczęście.
Życzę każdemu miłości…
środa, 18 lipca 2012
Kto widział kiedykolwiek Wisłę....
Kto widział kiedykolwiek Wisłę ten ma swoje zdanie na temat jej czystości. Na pierwszy rzut oka woda nie zachwyca przejrzystością i kolorem, a jednak ja zauważyłem jej zadziwiająco piękne i przejrzyste oblicze. (na zdjęciu Wisła uchwycona z góry na moście w Nagnajowie - Tarnobrzeg).
Czyż z ocenianiem ludzi nie mamy podobnie? Oceniamy to co powierzchowne widoczne po pierwszym spojrzeniu. Często nie dajemy sobie szansy na wnikliwszą obserwację, widzimy w dwóch barwach albo coś jest czarne albo białe. Nie chcemy widzieć kolorowo. Ulegamy temu co powierzchowne. A każdy z nas zasługuje na odnalezienie w nim piękna. Każdy...
wtorek, 17 lipca 2012
Nigdy nie miał wątpliwości...
Nikt nigdy nie miał wątpliwości
co do wielkości i prawdziwości ich uczucia. Takiej miłości każdy pragnie, taką
miłością wielu żyje czerpiąc jak z własnego źródła. Był wtedy piątek, piątek
trzynastego, marzec, gdy spojrzeli na siebie po raz pierwszy. On za namową
znajomych zjawił się tam gdzie ona bywała dość często. Nie był to najlepszy
okres jego życia, męczony ciągłymi smutkami, ciosami zadawanymi przez los,
ciosami częstymi i celnymi padającymi najczęściej na bezbronne serce, żył w
smutku coraz bardziej wypalającym swe piętno na jego delikatnej twarzy. Nie
spodziewał się tam niczego, po prostu przyszedł by nie sprawić zawodu znajomym.
Przyjaciół nie miał, być może dlatego coraz bardziej zamykał się w sobie. I stało
się, ona pierwsza uśmiechnęła się do niego, by po kilku chwilach stać obok
niego przeżywając czas na powolnym poznawaniu się nawzajem przez krótkie zdania
wypowiadane delikatnie, by nie powiedzieć zbyt wiele. Tego dnia po raz pierwszy
od niepamiętnych czasów poczuł, że jego serce szczerze się raduje. Po spotkaniu
wracali razem do domu, jednak nie odprowadził jej do końca z przyczyn
niewiadomych, trudnych do przypomnienia.
Z powodu spotkania jej i tej nagłej radości, która na niego nagle spłynęła
zapomniał poprosić ją o numer telefonu czy choćby o adres, nie znał jeszcze jej nazwiska, nie miał
śmiałości spytać? Chwilami myślał, że to co go spotkało to tylko sen, że
niebawem się obudzi dnia czternastego w sobotę i dalej będzie żył swym smutnym
życiem bez porywów uczuć, uśmiechów radości. I tak też myślał po przebudzeniu
rankiem dnia kolejnego.
Nie szukał w swym życiu złudzeń, dlatego myśl o niej zabijał ciągle i
na nowo w zalążku. Nie chciał cierpieć, a w dodatku jego wrodzona wciąż
rozwijająca się z biegiem dni nieśmiałość sprawiała, że bał się przejąć
inicjatywę. Nie czekał na cud, dlatego nie mogę stwierdzić „nie czekał długo”
na to by znów się spotkali. To ona go odnalazła, to ona pierwsza zaproponowała
spotkanie, pierwsza chwyciła go za dłoń, jednak za nim to nastąpiło wiele
wątpliwości, chwil smutnych i radosnych razem przeżyli. Ona początkowo dość
mocno zapuściła się w to uczucie, gdy on wpadł w jej nurt, ona wyszła na brzeg
miotana różnymi nastrojami, on tam ciągle tkwił po uszy. Nie przeszło to obok niego
obojętnie, tyle wątpliwości, takich wahań nastroju nie przeżył nigdy do tej
pory. Tym razem naprawdę kogoś pokochał.
Los
ma to do siebie, że jeśli coś ma się wydarzyć to wcześniej, czy później się to
wydarzy
i tak stało się z ich miłością. Ona na pewnym etapie ich znajomości uświadomiła
sobie, że go kocha i początkowo wiedza ta siała zamęt w jej zachowaniu. On niemal od początku tej
znajomości był przekonany, że to co do niej czuje to prawdziwa miłość. Z
biegiem wydarzeń przełamał swą nieśmiałość, która nagle stała się czymś jakby
niebyłym w jego życiu. Powiedział jej o swym uczuciu, ona przyznała się do
swojego i wtedy tak naprawdę stało się to co miało stać. Ona chwyciła go za
rękę, przytuliła, on ją po raz pierwszy pocałował. I stało się coś niezwykłego,
jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki dwa różne życia, miotane
wątpliwościami i lękami odnośnie obiektów swych uczuć i uczuć samych w sobie
stały się jednością. Znikły wszelkie bariery, do tego momentu niemal zupełnie
nie znane sobie osoby stały się niczym kryształ przejrzyste, jakby znane od
zawsze. Ktoś kiedyś twierdził że miłość to poszukiwanie swej drugiej połowy,
której zostaliśmy pozbawieni przed przyjściem na świat, a cel naszego życia to
odnaleźć ją by w pełni odnaleźć i zrozumieć siebie. I oni w tamtej chwili byli tego świadomi że w ich życia wkracza coś mistycznego,
duchowego, wielkiego, znaleźli sens, siebie część.
Mijało
pół roku znajomości, czasu niemal non stop spędzanego razem, gdy on się jej
oświadczył. Jest coś niezwykłego w miłości, że jeśli się jej szuka to czas nie
miłosiernie się dłuży, jeśli się ją znajdzie
czas zbyt szybko ucieka. Oni to odczuwali dlatego nie pozwalali na to by
w ich życie wtargnęła szarość i monotonia bycia, chcieli je zagłuszyć swoim
uczuciem, które każdego dnia stawało się silniejszym, dlatego chcieli jak
najszybciej ze sobą zamieszkać. I stało się tydzień po oświadczynach kupili
niewielkie mieszkanko na obrzeżach miasta. Dwa miesiące później byli już mężem
i żoną. Urządzili się wygodnie, wspólne życie bardzo im służyło, znajomi nie
mogli się nadziwić jak to jest możliwe, że miłość może być tak wielka i z
biegiem dni zamiast słabnąć wciąż rosnąc, sprawiając z każdym dniem większą
radość. Odkąd się poznali nie potrzebowali już znajomych, wystarczało im
wzajemne towarzystwo, jednak to znajomi potrzebowali ich, by napawać się ich
szczęściem, by podziwiać tę miłość. Zgadzali się na wszelkie spotkania, choć z
lekką dożą smutku, gdyż martwiło ich, że
ktoś zabiera ich cenne godziny miłości, z tego krótkiego życia tu na ziemi, a
żadne z nich nie było pewne tego co się stanie z ich uczuciem po śmierci, choć
wierzyli, że już na wieczność będą razem.
Życie
ma to do siebie, że zazwyczaj nie daje nam tego co od niego oczekujemy. Dwa
lata po ślubie po usilnych próbach poczęcia dziecka, okazało się, że oboje są
niepłodni. Los nie równo rozdaje swoje dary, o tym każdy jest się w stanie
przekonać, spoglądając na dotychczasowe życie.
Oni dostali wielką miłość, niektórzy dostawali dużo dzieci lecz słabą
miłość. Życiowy optymizm, którym od początku swej znajomości każde z nich
zarażało siebie nawzajem sprawił, że podeszli do tej sprawy spokojnie, nie
załamując się.
-
Tak chciał los - tłumaczył jej.
-
Najwidoczniej, ale dzięki Bogu mamy siebie.
Przez to doświadczenie losu ich uczucie stało się
jeszcze mocniejsze, sprawiali wrażenie, że wkrótce ustalą jakiś nie osiągalny
dla innych rekord świata w wielkości i sile miłości. Z powodu braku potomstwa,
on do swej miłości dołożył miłość jaką miał zarezerwowaną dla dziecka, i z tego
powodu ona stała się jego drugą połową, ukochaną żoną i zarazem córką, on dla
niej stał się synem.
Dziesięć
lat później przeprowadzili się do pięknego domu na wsi niedaleko miasta, do
dzielnicy zwanej willową. Dóbr materialnych nigdy im nie brakowało, jednak oni
nie przywiązywali do nich większej wagi. Miłość była tym prawdziwym skarbem, w
który należało inwestować, który należało ochraniać i pielęgnować.
Wokół domu rozciągał się piękny ogród, i to jemu
poświęcali najwięcej swego czasu oczywiście na wspólnych pracach, gdyż już
dawno doszli do wniosku, że nic tak bardzo nie rozwija uczuć, i nic tak bardzo
nie wpływa na poznanie drugiego człowieka, jak wspólna praca.
Po
kolejnych dziesięciu latach doszli do takiego etapu życia, na którym już w
pełni mogli porzucić pracę zawodową i wieść dostatnie spokojne życie razem.
Postanowili oddać się podróżom. Zwiedzali cały świat wzdłuż i wszerz. Byli
ciekawi różnych miejsc globu, chcieli zaznać swej miłości pod każdą szerokością
geograficzną i to robili.
Zaczęły pojawiać się pierwsze zmarszczki, pierwsze
siwe włosy, a ich miłość ciągle rosła, zakwitała, zadziwiała.
Nastał czas jesieni życia i tak się złożyło, że jesień jego życia
dobiegła jesienią w październiku. Był wtedy piątek, piątek trzynastego, październik, gdy
spojrzeli na siebie po raz ostatni. Zmarł w domu, przy łóżku siedziała ona,
połówka, której kazano dalej żyć. Miała żal do Boga, że nie zabrał ich razem,
że ją tu samą zostawił, płakała całymi dniami, wierząc, że niebawem także umrze
by znów się z nim połączyć tym razem na zawsze.
Wszedł w jasność stanął przed obliczem Boga.
-
Z czym przychodzisz Pawle? – spytał go.
-
Boże chciałbym mieć możliwość, odwiedzania mej ukochanej Kasi.
-
Dobrze spełnię Twą prośbę, ale możesz ją odwiedzać tylko nocą, wchodząc
drzwiami.
Lecz los bywa okrutny dla
żywych mimo, że Bóg lituje się nad zmarłymi, a czemu? Bo ona z przezorności i strachu zawsze odkąd on nie żył po kilka razy sprawdzając zamykała drzwi na
klucz.
Piotr Ciździel.
Mimo młodej godziny wypełnia mnie senność, zapewne to ta pogoda. Chciałoby się pospać niczym ten piesek ze zdjęcia niewinnie snem spokojnym, dziecinnym, ale czemuś szkoda mi dnia. Pogoda w kratkę nie zachęca do spacerów. Za oknem szaro i ponuro, pada i nie pada, naprzemiennie. Ktoś do końca nie wie jak ma wyglądać ten dzień trzymając ludzi w niepewności.
Zastanawiam się nad formą i kształtem tego bloga. Ma on być formą przedstawienia mego czasu uchwyconego, czyli spisanych myśli, wierszy, chwil uchwyconych na zdjęciach. Na dzień dzisiejszy nie postanowiłem jaki on będzie. Czas i moje chęci pokażą. Mam wielką nadzieję, że nie będzie paplaniną dla samej paplaniny lecz próbą utrwalenia tego co wartościowe, uczące i dobre, lecz czy sama nadzieja sprawi, że będzie on przedstawiał jakąkolwiek wartość nie wiem. Warto próbować, a z prób tych wyciągać jakiś wewnętrzny rozwój swojej osobowości.
Subskrybuj:
Posty (Atom)