Każdy z dni roku skrywa w sobie osobną historię.
Wstałem tradycyjnie rano, ale nie dlatego,
że dzwonił budzik, tylko dlatego, gdyż obudził mnie wielki huk. Przetarłem
oczy, podszedłem do okna i nic. Pada właśnie na me miasto spokojny, gruby śnieg.
Co dziś mamy? Piątek. Cóż począć należy iść do pracy. Zrobiłem kanapki, część
zjadłem od razu na śniadanie, część wsadziłem do teczki na później. Co
najważniejsze wziąć komputer, nie po to siedziałem pół nocy i nadrabiałem
administracyjne zaległości, by po dojściu do pracy okazało się, że muszę wracać
z powrotem. Komórka w kieszeń, płaszcz na plecy, kapelusz na głowę i ruszam do
pracy. Dziś pieszo, moje noworoczne postanowienie, raz w tygodniu samochód stoi
w bezruchu. Zamknąłem dom i wychodzę. Hola, hola, a gdzie szalik! Przypomniało
o sobie gardło, wzmagając na moment ból. I dobrze, bo w tym pośpiechu i nie ma
co ukrywać z zaspaniu, mimo iż starałem się nie zapomnieć, to i tak zapomniałem
o komputerze i w dodatku o torbie z drugim śniadaniem. Do pracy nie miałem
daleko, jakieś czterdzieści minut spacerkiem. Śnieg nie ustawał, całe szczęście
nie towarzyszył mu wiatr. Mocniej zakręciłem szalik wokół wystającej z płaszcza
szyi, wtuliłem w niego brodę i z komputerem na jednym ramieniu, z torbą na
drugim ruszyłem przed siebie. Służby miejskie nie ruszyły jeszcze do
odśnieżania ulic, więc lepszej sytuacji nie mogłem się spodziewać na
chodnikach. Jak zwykle śnieg zaskoczył drogowców. Chodnik już mocno udeptany
jak na wczesną godzinę nieco mnie zadziwił. Nie minęły dwie minuty, gdy za
moimi plecami usłyszałem ogromny huk. Stanąłem jak wryty, zaniepokojony
odwróciłem się powoli. Oczom moim ukazał się gęsty czarny dym wylatujący gdzieś
z pomiędzy budynków. Sięgnąłem po telefon jednak ten nie miał już w sobie nawet
odrobiny siły, która to przypomniałaby mi, że bateria jest rozładowana.
Ruszyłem ku miejscu z którego wyłaniał się dym. Minąłem jeden budynek, drugi,
obszedłem kilka bloków i nigdzie nie mogłem dojrzeć źródła huku i dymu. W końcu
zauważyłem w jednym z budynków samolot. Tak nie wątpliwie był to samolot.
Podszedłem bliżej, przetarłem oczy. Nie do wiary! Samolot mocno roztrzaskany,
wszędzie leżały jego szczątki, lecz mimo to budynek był nie naruszony. Jak to
możliwe? – pomyślałem. Podszedłem jeszcze bliżej, naprawdę samolot był
roztrzaskany o blok. Miałem wrażenie, że stanowi on wraz z budynkiem integralną
całość, niczym jakaś rzeźba, czy pomnik, ale przez cały czas z samolotu
wyłaniał się dym. Zbliżyłem się niemal pod wiszący wrak, chcąc zauważyć, gdzie
są potencjalne ofiary. Podnosiłem głowę ku górze wytężając wzrok, gdy w tym
momencie obok mnie zjawiło się trzech żołnierzy z karabinami, którzy bez
zastanowienia zaczęli strzelać do samolotu. Dobrze, że na ten moment zachowałem
przytomność umysłu, bo inaczej leżał bym na ziemi przygnieciony spadającym
samolotem. Padłem jak długi w śnieg. Żołnierze nadal strzelali do samolotu, z
tą tylko różnicą, że ten znajdował się już na ziemi. Po chwili jeden z
żołnierzy coś krzyknął, co zaowocowało tym, że reszta przestała strzelać.
Następnie podszedł do wraku, upewnił się, że pilot i jego towarzysz nie żyją i
szybciej niż się zjawili, znikli. Mieli na sobie dziwne mundury, nie rozmawiali
po polsku. Mieli za zadanie dobić lotników. Nadal zastanawiał mnie wrak
nietypowego jak dla mnie samolotu i brak zniszczeń w budynku, o który się
rozbił. Z szokowany podszedłem do ofiar, jak mi się zdaje wypadku, aniżeli
postrzału, sądząc po oględzinach wraku. Co się dzieje? Wojna? Atak
terrorystyczny? Nie wiem. Otrząsnąłem się z tego co przed chwilą zauważyłem i
ruszyłem nie wiedząc co począć. Na ulicach było niepokojąco pusto i cicho, wtem
gdzieś w oddali zauważyłem mężczyznę ciągnącego jakieś kolorowe pudło na
czterech kółkach. Odkąd go zauważyłem przeszedł jeszcze kilka kroków i nagle się
zatrzymał. Podszedł do ciągnącego przez siebie pudła, coś przy nim poruszał i w
tym momencie dobiegły mnie ciche dźwięki hymnu narodowego. Może ten mężczyzna
będzie wiedział co jest grane – pomyślałem i skierowałem kroki w jego kierunku.
Raz, dwa, trzy kroki, a za czwartym leżałem na ziemi najwidoczniej się o coś
potknąłem i upadłem. Uniosłem najpierw głowę, by zobaczyć co stanęło na mojej
drodze. Krawężnik. Wstałem otrzepałem się ze śniegu, lecz już nie słyszałem
żadnej muzyki, nie było również mężczyzny. Schyliłem się ku ziemi, wziąłem w
ręce dwie pełne garście śniegu i otarłem nim twarz, ku otrzeźwieniu zmysłów i
sprawdzeniu, czy aby mi się to nie śni. Przez chwilę poczułem się rześko, do
tego stopnia iż doszedłem do wniosku, że to co kilka minut temu widziałem to
były wymysły mojej umęczonej wyobraźni. Obmacałem się, w kieszeni wyczułem
telefon, na ramionach torby z komputerem i ze śniadaniem, więc ruszyłem ku
centrum. Nadal wszędzie było pusto. Uszedłem może dwieście metrów, gdy zza
moich pleców z wielkim jazgotem wyłonił się ogromny czołg, z niego wystawały
rozglądające się na około dwie głowy żołnierzy. Jednak to nie minęło.
Przerażony i skulony ze strachu schowałem się za pobliski przystanek. Na
szczęście chyba mnie nie zauważyli. Stałem tam nie ruchomo chyba przez kilka
minut, trzęsłem się ze strachu, bo na pewno nie z zimna. Czołg, który
widziałem zanim się schowałem odjechał w
kierunku stacji benzynowej, która mieściła się przy jednym ze skrzyżowań w moim
mieście, a którą mijałem kilka razy dziennie. Ku mojemu zdziwieniu zobaczyłem w
jej pobliżu dwa kolejne czołgi. Jeden z nich ruszył w moim kierunku. Rozglądam
się dookoła, mam pomysł, zobaczyłem właśnie sporych rozmiarów krzew, za który
postanowiłem się niezwłocznie schować. Ruszyłem ile tylko miałem sił w nogach,
bowiem dzieliło mnie od niego dobre dwadzieścia, może czterdzieści metrów.
Udało mi się znaleźć za krzewem, zanim czołg przed którym uciekałem znalazł się
na wysokości przystanku. Udało się – pomyślałem, czując chwilową ulgę.
Wychyliłem lekko głowę w celu oceny sytuacji. Czołg się powoli oddalał,
szykował się do skrętu w prawo ku kościołowi, który nie naruszony stał na swym
wzniesieniu niczym dumny paw, niepomny na to co się wokół dzieje, gdy zza
pobliskiego muru okalającego ładny domek jednorodzinny, wyskoczyło pięciu
młodych mężczyzn, żeby nie powiedzieć dzieci, z palącymi się butelkami w rękach
i jakby na sygnał zsynchronizowanym ruchem obrzucili czołg, w który w jednej
chwili stanął w płomieniach. Atakujący znikli za tym samym murem, zza którego
wyskoczyli. Z palącego się czołga wyskoczyło czterech mężczyzn. Gdy oddalali
się od maszyny, usłyszałem wystrzały rodem z mocnych filmów z mafiosami serię.
Nie wiedziałem skąd padły strzały ale widziałem jak wszyscy czterej padli
trupem. To co przeżywałem od rana przerastało coraz bardziej moją wyobraźnię.
Usiadłem na zimnej ziemi i załamany, oparłem głowę o kolana. Na policzku
poczułem łzę. Nie wiedziałem co począć. Nie siedziałem tak długo, bo w pobliżu
krzewu uniósł się właz od kanalizacji i wyszło, a raczej wyskoczyło z niego
piętnaście osób z biało czerwonymi opaskami na ramionach, z pistoletami
przeróżnego kalibru w rękach. Niektórzy trzymali granaty. Wszyscy byli brudni i
zaniedbani i chyba mnie nie zauważyli. Nie wiedziałem czy to dla mnie dobrze
czy źle. Patrzyłem tylko jak znikają jeden za drugim. Już byli nieopodal
przystanku, gdy nagle rozległ się huk, rozwarła się ziemia w powietrze uniósł
się śnieg wymieszany z ziemią. Boże tam była mina, przecież tamtędy
przechodziłem, to mogłem być ja – dziękowałem Bogu widząc dwa rozdarte ciała,
jedno jeszcze dawało znaki życia. Z ciągnąłem z siebie obydwie torby, nie wiem
po co miałem je przy sobie do tej pory i pobiegłem ku niemu nie zważając na to,
że na tym trawniku mogą być jeszcze inne miny. Gdy do niego dobiegłem wydawał
właśnie ostatnie tchnienie. Wojna. Musiałem to sobie jak najszybciej
uświadomić. Ostrożnie ruszyłem ku czołgowi. Wciąż się palił. Zauważyłem na nim
namalowaną niemiecką flagę. Nie stałem tam długo, bo nad głową usłyszałem nadlatujące
samoloty. Dobiegłem do najbliższego domu i przywarłem plecami do jego ściany. Z
samolotów posypały się bomby. Część spadła na domki, część na trawniki.
Wszystkie powodowały wielki prawie rozdzierający bębenki w uszach huk. Na kilka
sekund wpadłem w panikę, obróciłem się kilka razy wokół siebie jak baletnica,
straciłem na ten moment panowanie nad sobą. Otrząśnij się krzyknąłem na siebie,
nie zważając na to, że krzyk ten może ściągnąć na mnie czyjąś nie koniecznie
pożądaną uwagę. Co robić? Gdzie podziali się wszyscy ludzie? Co właściwie jest
grane? Jedno jest pewne nie był to sen. Przecież stoję przy jakimś domu,
zapewne w środku są jacyś ludzie. Podszedłem do drzwi, wcześniej zajrzawszy do
okna, niestety było zasłonięte żaluzjami. Zapukałem energicznie trzy razy,
zadzwoniłem dzwonkiem, nikt nie otwierał, nawet nie usłyszałem choćby szmeru
świadczącego o tym, że ktoś się tam znajduje. Nacisnąłem klamkę, drzwi były
zamknięte, ani drgnęły gdy naparłem na nie całym ciałem. Jeszcze do wczoraj
pracowałem w urzędzie miasta, dlatego postanowiłem nie zachodząc do swego
mieszkania, w którym być może czuł bym się bezpieczniej, ale ciągle w niewiedzy
i w niepewności, udać się do swej firmy, z nadzieją, że główne wypadki dzieją
się w centrum miasta, czyli wokół urzędu. Czekała mnie niepewna droga, choć
znałem ją na pamięć. Postanowiłem przemierzać ją etapami, to jest podbiegać pod
wcześniej ustalone miejsca, tam na moment się skrywać w celu odpoczynku i co
najważniejsze w celu obserwacji, czy dalsza trasa jest bezpieczna. Ruszyłem.
Pierwszy punkt zaczepienia znajdował się za przystankiem, przy którym już
byłem. Postanowiłem również nie zważać na miny, gdyż inaczej chyba ze trzy dni
przemieszczał bym się do centrum. Co ma być to będzie. Biegnę. Pokonałem chyba
trzysta metrów, plus minus. Udało się. Tylko ta zadyszka, mroźne powietrze nie
służy biegaczom amatorom i ta kolka w lewym boku. Uspokoiłem oddech
jednocześnie obserwując okolicę. Wypatrywałem następnego punktu zaczepienia.
Mam jest kiosk, trochę daleko, ale chyba najodpowiedniejsze na tę chwilę
miejsce. Już miałem ruszać, gdy do moich uszu doleciała seria z broni
automatycznej. Chyba z dość daleka. Rozejrzałem się jeszcze raz uważnie i
pomknąłem niczym gepard ku kioskowi. Kiosk ruchu – pomyślałem będąc już za nim,
czy to ironia losu? Nie teraz mi się nad tym zastanawiać. Po drugim biegu
zrobiło mi się gorąco, poluzowałem szalik, delikatnie rozpiąłem płaszcz.
Kucnąłem za kioskiem, opierając się plecami o jego wejście. Nagły trzask
próbował mnie poderwać na równe nogi, lecz była to czynność niemal nie do
wykonania w aktualnej sytuacji, bowiem leżę teraz w środku kiosku, między
gazetami. Ten trzask to nic innego jak powalające się pod moim naporem drzwi.
Co za szczęście, bo na ulicy w tym miejscu zrobił się nagły ruch. Delikatnie
uniosłem głowę ku szybom, oczom moim ukazała się ciężarówka pełna ludzi.
Gwałtownie się zatrzymała. Byli na niej cywile w asyście żołnierzy. Z kabiny
wyskoczyło dwóch narwańców z karabinami i krzycząc coś po niemiecku nerwowymi
gestami kazali zeskakiwać z samochodu. Zauważyłem może piętnaście do dwudziestu
osób, trudno mi było policzyć. Wokół nich kręciło się pięciu uzbrojonych typów,
którzy ruchami kolb pistoletów ustawili tych z ciężarówki po ścianą budynku, po
czym odeszli kilka kroków do tyłu i w niewyobrażalny sposób zaczęli strzelać
jak do kaczek, aż wszyscy niczym sieczka legli na ziemi. Nie mogłem na to
patrzeć. Schyliłem głowę i gorzko zapłakałem. Boże! Istna masakra. Kucałem bez
ruchu szlochając. Strzały ucichły. Ciszę zmącił rubaszny śmiech żołnierzy,
którzy z tą radością na ustach wskoczyli do ciężarówki. Zawył silnik i znikli
za rogiem ulicy. Minęło dobre piętnaście minut zanim otrząsnąłem się z tego co
przed chwilą widziałem. Czyż nie zaznałem ogromnego szczęścia wpadając do tego
kiosku. Być może znajdując się na zewnątrz stał bym się kolejną ofiarą, czegoś
co przerastało mą wyobraźnię. Nie miałem odwagi by podejść do tych
rozstrzelonych. Po tak długiej serii z karabinów nie było nawet najmniejszej
nadziei że ktoś z tam pod ścianą leżących przeżył. Nic tu po mnie, pora zdobyć
jakiekolwiek informacje na temat tego co się wokół mnie rozgrywa. Wyszedłem z
kiosku, wtem nad głową usłyszałem potężne silniki. Za najwyższego budynku ulicy
wyłonił się potężny samolot choć na oko nie wielkich rozmiarów, to ze względu
na wysokość lotu. Coś z niego wypadło? Wiele czegoś. Spadochroniarze z
odsieczą? Jeden z obiektów śledziłem wzrokiem. Spadał tak mi się wydawało na
osiedlowe boisko. To blisko. Ruszyłem ku niemu. Przebiegłem ulicę, zamiast
krążyć wokół kamienicy znalazłem tunel, który sprawił, że szybciej znalazłem
się po drugiej stronie budynku. Od boiska dzielił mnie tylko niewielki park, a
wcześniej ogrodzenie. Rozpędziłem się w celu jego pokonania, już jestem po
drugiej stronie, jednak coś nie pozwala mi postawić stóp na podłożu. Zawisłem
na siatce. Drut mocno wgryzł się w płaszcz i nie chciał puścić. Z tego miejsca
widziałem już boisko i chyba coś co mogło być spadochronem, lecz w pobliżu nie
było żadnego spadochroniarza tylko drewniana skrzynia. Złapałem oburącz
płaszcz, pociągnąłem go z całych sił i w ten sposób grzmotnąłem o ziemię.
Dobrze, że leży tu śnieg. Poobijany ruszyłem ku skrzyni, jednak uprzedziły mnie
jakieś dwie obdarte sylwetki. Z trudem podnieśli skrzynię i zaczęli
przemieszczać się w stronę wyjścia z parku. Przeszli może pięć kroków, gdy
chciałem na nich krzyknąć, jednak powstrzymał mnie jakiś ruch słyszany między
drzewami. Czmychnąłem za największego dęba jakiego w tej chwili dojrzałem,
przylgnąłem do niego i czekałem na rozwój wypadków. O dziwo nie słyszałem
żadnych rozmów wszystko to działo się w milczeniu. Ciszę zmącił strzał potem
drugi. Skrzynia upadła cicho, gdyż znalazła się na ciele jednego z niosących,
jego głuchy jęk upewnił oprawców, że nie żyje. Podbiegło czterech umundurowanych
osiłków wzięli skrzynię każdy za swój róg i ruszyli ku ulicy, z której
przybyłem. Gdy upewniłem się, że żołnierze odeszli, tym razem podszedłem do
ciał, jeden jeszcze żył. Próbowałem nawiązać rozmowę, lecz on mimo otwartych i
patrzących na mnie oczu, sprawiał wrażenie, że mnie w ogóle nie zauważa i nie
słyszy. Biedak miał na ciele rozległe rany, które mocno krwawiły. Jedna
znajdowała się w pobliżu serca i sądząc po krwi przeszyła na wylot płuco.
Klęknąłem bezradny przy rannym, chwyciłem jego dłoń i zacząłem się w duchu
modlić o jak najkrótszą mękę. Mężczyzna z coraz większym trudem chwytał
powietrze. W końcu wyzionął ducha. Zamknąłem mu otwarte wciąż niebieskie oczy,
młode, mądre oczy. Za paltem, w które był odziany dojrzałem biało czerwony materiał
zapewne flagę i zwój nieczytelnych, bo rozmytych przez krew rękopisów, sądząc
po układzie słów były to wiersze, być może jego autorstwa, które nigdy nie
doczekają się publikacji. Me serce ścisnął żal, co za świat! Co za los
człowieczy, który każe bądź po prostu sprawia, że giną piękne pąki, które
życiem swym nie zdołały jeszcze wydać owoców? Co za mroczna siła sprawia, że
świat wypełnia zło, rodzące się z błahostek, zazwyczaj w głowach wariatów,
wywrotowców? Jaka siła sprawia, że ogromne rzesze ruszają w celu dokonywania
mordów, grabieży, zła we wszelkich jego odmianach? Masa?! Tłum?! Kilka
sloganów, kłamstw, wymysłów chorej wyobraźni?! Odmówiłem krótką modlitwę za
dusze zamordowanych i mocno załamany ruszyłem póki co bez pośpiechu w dalszą
drogę ku urzędowi miasta. Istny koszmar wypełnił po brzegi miasto. Nie musiałem
zbytnio oddalać się od poprzedniego miejsca rzezi, by oczom mym ukazały się
kolejne ciała. Leżały na chodnikach, na trawnikach, przy jezdniach, dosłownie
wszędzie. Niektóre wychudzone bez jako takich zewnętrznych ran, inne wręcz
przeciwnie z licznymi śladami ran kłutych, postrzałowych i pobić. Armagedon.
Idę dalej wzdłuż głównej ulicy miasta, ku obranemu punktowi. Idę tak blisko
ścian budynków jak tylko to jest możliwe, czyli dosłownie się o nie ocieram.
Uszy wyczulone na najmniejsze nawet szelesty w ciągłej uwadze nasłuchują
zagrożeń, by móc jak najszybciej ostrzec resztę ciała, by ono równie szybko
znalazło schronienie. Taką obrałem taktykę, licząc na to, że pozwoli mi ona
przetrwać. Coś nadjeżdża gdzieś zza mnie, na szczęście przytomnością umysłu
znalazłem wnękę w budynku. Odrobina sprintu i już jestem bezpieczniejszy,
choćby na te kilka chwil. Delikatnie wychylając się mam możliwość obserwowania
ulicy. Samochód nadjeżdża. Tym razem nie ciężarówka, nie czołg, tylko osobówka.
Wtem gdy samochód znalazł się na łuku drogi, otworzyły tylne drzwi i z
samochodu wypadło ciało nagiej kobiety. Gdy samochód znikł mi z oczu, gdy nie
słyszałem już jego silnika, podbiegłem do kobiety. Nie żyła. Była mocno poturbowana,
najprawdopodobniej wcześniej gwałcona.
Młoda, piękna i chyba właśnie dlatego. Jej długie blond włosy spoczęły
na nieruchomej piersi. Przymknąłem nie domknięte jeszcze powieki, które
przykryły cudownie piękne, niebieskie oczy. Chyba do grobu nie zapomnę jej
rysów twarzy. Sądzę, że mógłbym ją pokochać, ale nie tylko z powodu jej urody,
lecz również i przede wszystkim dlatego, iż jej twarz i te oczy wytwarzały w
moich uczuciach coś nie do opisania.
Miała ona w sobie jakąś niezwykłą siłę, jakąś niezwykle pozytywną energię. Mam
takie wrażenie mimo tego, że martwa leży na chodniku u mych stóp. Jakąż
niezwykłą kobietą musiała być za życia. Ach co za żal, że jej wcześniej nie
poznałem, i że nie będzie mi to już dane. Nie mogłem jej tak tu nagiej zostawić.
Zdjąłem płaszcz, nałożyłem go na nią, po czym wziąwszy ją na ręce zaniosłem do
najbliższego kościoła. Nic podobnego nie robiłem z poprzednimi napotkanymi
ofiarami tych chwil, które dziś przeżyłem. Poczułem, że być może niesiona
przeze mnie kobieta to moja druga połówka, której nie będzie mi dane już
spotkać, dlatego należy jej się choć odrobina szacunku z mojej strony. Zupełnie
zagubiony wybiegłem z kościoła. Mimo, że nie mam już płaszcza, nie odczuwam
zimna, wręcz przeciwnie poczułem się odrobinę swobodniej i lżej, mimo
przytłaczających wrażeń wylewanych na mnie całymi wiadrami niemal na każdym
rogu ulicy. Ze spuszczoną głową mniej uważny, rozkojarzony coraz bardziej
zbliżałem się do celu. W końcu dotarłem. Naciskam klamkę, pociągam drzwi, a one
ani drgną. Na drzwiach wisi wielka kartka z informacją: „Urząd Miasta czynny od
poniedziałku do piątku”. Za szybą drzwi pojawiła się sylwetka stróża, na
nieogolonej twarzy poruszyły się usta. Do mych uszu dobiegło to oto zdanie:
„panie dziś sobota! Co pan czytać nie
umiesz?!”. Co począć? Wracam do domu. A na ulicach spokój, pojawiły się
samochody, pojawili się ludzie z zakupami, radośni, nie śpieszący się nigdzie.
Znikły wszystkie trupy, które jeszcze nie tak dawno widziałem. Popatrzyłem na
siebie, znów miałem na sobie płaszcz, na jednym ramieniu teczkę, na drugim
komputer. Co się ze mną działo? Nie mam najmniejszego pojęcia. Co widziałem, to
historia. Niczego więcej się nie dowiem! Pamiętaj! Nie zapominaj! Przyglądaj
się uważniej dniom! – rozkazałem sam sobie.