sobota, 25 sierpnia 2012

Historia...


Każdy z dni roku skrywa w sobie osobną historię.




Wstałem tradycyjnie rano, ale nie dlatego, że dzwonił budzik, tylko dlatego, gdyż obudził mnie wielki huk. Przetarłem oczy, podszedłem do okna i nic. Pada właśnie na me miasto spokojny, gruby śnieg. Co dziś mamy? Piątek. Cóż począć należy iść do pracy. Zrobiłem kanapki, część zjadłem od razu na śniadanie, część wsadziłem do teczki na później. Co najważniejsze wziąć komputer, nie po to siedziałem pół nocy i nadrabiałem administracyjne zaległości, by po dojściu do pracy okazało się, że muszę wracać z powrotem. Komórka w kieszeń, płaszcz na plecy, kapelusz na głowę i ruszam do pracy. Dziś pieszo, moje noworoczne postanowienie, raz w tygodniu samochód stoi w bezruchu. Zamknąłem dom i wychodzę. Hola, hola, a gdzie szalik! Przypomniało o sobie gardło, wzmagając na moment ból. I dobrze, bo w tym pośpiechu i nie ma co ukrywać z zaspaniu, mimo iż starałem się nie zapomnieć, to i tak zapomniałem o komputerze i w dodatku o torbie z drugim śniadaniem. Do pracy nie miałem daleko, jakieś czterdzieści minut spacerkiem. Śnieg nie ustawał, całe szczęście nie towarzyszył mu wiatr. Mocniej zakręciłem szalik wokół wystającej z płaszcza szyi, wtuliłem w niego brodę i z komputerem na jednym ramieniu, z torbą na drugim ruszyłem przed siebie. Służby miejskie nie ruszyły jeszcze do odśnieżania ulic, więc lepszej sytuacji nie mogłem się spodziewać na chodnikach. Jak zwykle śnieg zaskoczył drogowców. Chodnik już mocno udeptany jak na wczesną godzinę nieco mnie zadziwił. Nie minęły dwie minuty, gdy za moimi plecami usłyszałem ogromny huk. Stanąłem jak wryty, zaniepokojony odwróciłem się powoli. Oczom moim ukazał się gęsty czarny dym wylatujący gdzieś z pomiędzy budynków. Sięgnąłem po telefon jednak ten nie miał już w sobie nawet odrobiny siły, która to przypomniałaby mi, że bateria jest rozładowana. Ruszyłem ku miejscu z którego wyłaniał się dym. Minąłem jeden budynek, drugi, obszedłem kilka bloków i nigdzie nie mogłem dojrzeć źródła huku i dymu. W końcu zauważyłem w jednym z budynków samolot. Tak nie wątpliwie był to samolot. Podszedłem bliżej, przetarłem oczy. Nie do wiary! Samolot mocno roztrzaskany, wszędzie leżały jego szczątki, lecz mimo to budynek był nie naruszony. Jak to możliwe? – pomyślałem. Podszedłem jeszcze bliżej, naprawdę samolot był roztrzaskany o blok. Miałem wrażenie, że stanowi on wraz z budynkiem integralną całość, niczym jakaś rzeźba, czy pomnik, ale przez cały czas z samolotu wyłaniał się dym. Zbliżyłem się niemal pod wiszący wrak, chcąc zauważyć, gdzie są potencjalne ofiary. Podnosiłem głowę ku górze wytężając wzrok, gdy w tym momencie obok mnie zjawiło się trzech żołnierzy z karabinami, którzy bez zastanowienia zaczęli strzelać do samolotu. Dobrze, że na ten moment zachowałem przytomność umysłu, bo inaczej leżał bym na ziemi przygnieciony spadającym samolotem. Padłem jak długi w śnieg. Żołnierze nadal strzelali do samolotu, z tą tylko różnicą, że ten znajdował się już na ziemi. Po chwili jeden z żołnierzy coś krzyknął, co zaowocowało tym, że reszta przestała strzelać. Następnie podszedł do wraku, upewnił się, że pilot i jego towarzysz nie żyją i szybciej niż się zjawili, znikli. Mieli na sobie dziwne mundury, nie rozmawiali po polsku. Mieli za zadanie dobić lotników. Nadal zastanawiał mnie wrak nietypowego jak dla mnie samolotu i brak zniszczeń w budynku, o który się rozbił. Z szokowany podszedłem do ofiar, jak mi się zdaje wypadku, aniżeli postrzału, sądząc po oględzinach wraku. Co się dzieje? Wojna? Atak terrorystyczny? Nie wiem. Otrząsnąłem się z tego co przed chwilą zauważyłem i ruszyłem nie wiedząc co począć. Na ulicach było niepokojąco pusto i cicho, wtem gdzieś w oddali zauważyłem mężczyznę ciągnącego jakieś kolorowe pudło na czterech kółkach. Odkąd go zauważyłem przeszedł jeszcze kilka kroków i nagle się zatrzymał. Podszedł do ciągnącego przez siebie pudła, coś przy nim poruszał i w tym momencie dobiegły mnie ciche dźwięki hymnu narodowego. Może ten mężczyzna będzie wiedział co jest grane – pomyślałem i skierowałem kroki w jego kierunku. Raz, dwa, trzy kroki, a za czwartym leżałem na ziemi najwidoczniej się o coś potknąłem i upadłem. Uniosłem najpierw głowę, by zobaczyć co stanęło na mojej drodze. Krawężnik. Wstałem otrzepałem się ze śniegu, lecz już nie słyszałem żadnej muzyki, nie było również mężczyzny. Schyliłem się ku ziemi, wziąłem w ręce dwie pełne garście śniegu i otarłem nim twarz, ku otrzeźwieniu zmysłów i sprawdzeniu, czy aby mi się to nie śni. Przez chwilę poczułem się rześko, do tego stopnia iż doszedłem do wniosku, że to co kilka minut temu widziałem to były wymysły mojej umęczonej wyobraźni. Obmacałem się, w kieszeni wyczułem telefon, na ramionach torby z komputerem i ze śniadaniem, więc ruszyłem ku centrum. Nadal wszędzie było pusto. Uszedłem może dwieście metrów, gdy zza moich pleców z wielkim jazgotem wyłonił się ogromny czołg, z niego wystawały rozglądające się na około dwie głowy żołnierzy. Jednak to nie minęło. Przerażony i skulony ze strachu schowałem się za pobliski przystanek. Na szczęście chyba mnie nie zauważyli. Stałem tam nie ruchomo chyba przez kilka minut, trzęsłem się ze strachu, bo na pewno nie z zimna. Czołg, który widziałem  zanim się schowałem odjechał w kierunku stacji benzynowej, która mieściła się przy jednym ze skrzyżowań w moim mieście, a którą mijałem kilka razy dziennie. Ku mojemu zdziwieniu zobaczyłem w jej pobliżu dwa kolejne czołgi. Jeden z nich ruszył w moim kierunku. Rozglądam się dookoła, mam pomysł, zobaczyłem właśnie sporych rozmiarów krzew, za który postanowiłem się niezwłocznie schować. Ruszyłem ile tylko miałem sił w nogach, bowiem dzieliło mnie od niego dobre dwadzieścia, może czterdzieści metrów. Udało mi się znaleźć za krzewem, zanim czołg przed którym uciekałem znalazł się na wysokości przystanku. Udało się – pomyślałem, czując chwilową ulgę. Wychyliłem lekko głowę w celu oceny sytuacji. Czołg się powoli oddalał, szykował się do skrętu w prawo ku kościołowi, który nie naruszony stał na swym wzniesieniu niczym dumny paw, niepomny na to co się wokół dzieje, gdy zza pobliskiego muru okalającego ładny domek jednorodzinny, wyskoczyło pięciu młodych mężczyzn, żeby nie powiedzieć dzieci, z palącymi się butelkami w rękach i jakby na sygnał zsynchronizowanym ruchem obrzucili czołg, w który w jednej chwili stanął w płomieniach. Atakujący znikli za tym samym murem, zza którego wyskoczyli. Z palącego się czołga wyskoczyło czterech mężczyzn. Gdy oddalali się od maszyny, usłyszałem wystrzały rodem z mocnych filmów z mafiosami serię. Nie wiedziałem skąd padły strzały ale widziałem jak wszyscy czterej padli trupem. To co przeżywałem od rana przerastało coraz bardziej moją wyobraźnię. Usiadłem na zimnej ziemi i załamany, oparłem głowę o kolana. Na policzku poczułem łzę. Nie wiedziałem co począć. Nie siedziałem tak długo, bo w pobliżu krzewu uniósł się właz od kanalizacji i wyszło, a raczej wyskoczyło z niego piętnaście osób z biało czerwonymi opaskami na ramionach, z pistoletami przeróżnego kalibru w rękach. Niektórzy trzymali granaty. Wszyscy byli brudni i zaniedbani i chyba mnie nie zauważyli. Nie wiedziałem czy to dla mnie dobrze czy źle. Patrzyłem tylko jak znikają jeden za drugim. Już byli nieopodal przystanku, gdy nagle rozległ się huk, rozwarła się ziemia w powietrze uniósł się śnieg wymieszany z ziemią. Boże tam była mina, przecież tamtędy przechodziłem, to mogłem być ja – dziękowałem Bogu widząc dwa rozdarte ciała, jedno jeszcze dawało znaki życia. Z ciągnąłem z siebie obydwie torby, nie wiem po co miałem je przy sobie do tej pory i pobiegłem ku niemu nie zważając na to, że na tym trawniku mogą być jeszcze inne miny. Gdy do niego dobiegłem wydawał właśnie ostatnie tchnienie. Wojna. Musiałem to sobie jak najszybciej uświadomić. Ostrożnie ruszyłem ku czołgowi. Wciąż się palił. Zauważyłem na nim namalowaną niemiecką flagę. Nie stałem tam długo, bo nad głową usłyszałem nadlatujące samoloty. Dobiegłem do najbliższego domu i przywarłem plecami do jego ściany. Z samolotów posypały się bomby. Część spadła na domki, część na trawniki. Wszystkie powodowały wielki prawie rozdzierający bębenki w uszach huk. Na kilka sekund wpadłem w panikę, obróciłem się kilka razy wokół siebie jak baletnica, straciłem na ten moment panowanie nad sobą. Otrząśnij się krzyknąłem na siebie, nie zważając na to, że krzyk ten może ściągnąć na mnie czyjąś nie koniecznie pożądaną uwagę. Co robić? Gdzie podziali się wszyscy ludzie? Co właściwie jest grane? Jedno jest pewne nie był to sen. Przecież stoję przy jakimś domu, zapewne w środku są jacyś ludzie. Podszedłem do drzwi, wcześniej zajrzawszy do okna, niestety było zasłonięte żaluzjami. Zapukałem energicznie trzy razy, zadzwoniłem dzwonkiem, nikt nie otwierał, nawet nie usłyszałem choćby szmeru świadczącego o tym, że ktoś się tam znajduje. Nacisnąłem klamkę, drzwi były zamknięte, ani drgnęły gdy naparłem na nie całym ciałem. Jeszcze do wczoraj pracowałem w urzędzie miasta, dlatego postanowiłem nie zachodząc do swego mieszkania, w którym być może czuł bym się bezpieczniej, ale ciągle w niewiedzy i w niepewności, udać się do swej firmy, z nadzieją, że główne wypadki dzieją się w centrum miasta, czyli wokół urzędu. Czekała mnie niepewna droga, choć znałem ją na pamięć. Postanowiłem przemierzać ją etapami, to jest podbiegać pod wcześniej ustalone miejsca, tam na moment się skrywać w celu odpoczynku i co najważniejsze w celu obserwacji, czy dalsza trasa jest bezpieczna. Ruszyłem. Pierwszy punkt zaczepienia znajdował się za przystankiem, przy którym już byłem. Postanowiłem również nie zważać na miny, gdyż inaczej chyba ze trzy dni przemieszczał bym się do centrum. Co ma być to będzie. Biegnę. Pokonałem chyba trzysta metrów, plus minus. Udało się. Tylko ta zadyszka, mroźne powietrze nie służy biegaczom amatorom i ta kolka w lewym boku. Uspokoiłem oddech jednocześnie obserwując okolicę. Wypatrywałem następnego punktu zaczepienia. Mam jest kiosk, trochę daleko, ale chyba najodpowiedniejsze na tę chwilę miejsce. Już miałem ruszać, gdy do moich uszu doleciała seria z broni automatycznej. Chyba z dość daleka. Rozejrzałem się jeszcze raz uważnie i pomknąłem niczym gepard ku kioskowi. Kiosk ruchu – pomyślałem będąc już za nim, czy to ironia losu? Nie teraz mi się nad tym zastanawiać. Po drugim biegu zrobiło mi się gorąco, poluzowałem szalik, delikatnie rozpiąłem płaszcz. Kucnąłem za kioskiem, opierając się plecami o jego wejście. Nagły trzask próbował mnie poderwać na równe nogi, lecz była to czynność niemal nie do wykonania w aktualnej sytuacji, bowiem leżę teraz w środku kiosku, między gazetami. Ten trzask to nic innego jak powalające się pod moim naporem drzwi. Co za szczęście, bo na ulicy w tym miejscu zrobił się nagły ruch. Delikatnie uniosłem głowę ku szybom, oczom moim ukazała się ciężarówka pełna ludzi. Gwałtownie się zatrzymała. Byli na niej cywile w asyście żołnierzy. Z kabiny wyskoczyło dwóch narwańców z karabinami i krzycząc coś po niemiecku nerwowymi gestami kazali zeskakiwać z samochodu. Zauważyłem może piętnaście do dwudziestu osób, trudno mi było policzyć. Wokół nich kręciło się pięciu uzbrojonych typów, którzy ruchami kolb pistoletów ustawili tych z ciężarówki po ścianą budynku, po czym odeszli kilka kroków do tyłu i w niewyobrażalny sposób zaczęli strzelać jak do kaczek, aż wszyscy niczym sieczka legli na ziemi. Nie mogłem na to patrzeć. Schyliłem głowę i gorzko zapłakałem. Boże! Istna masakra. Kucałem bez ruchu szlochając. Strzały ucichły. Ciszę zmącił rubaszny śmiech żołnierzy, którzy z tą radością na ustach wskoczyli do ciężarówki. Zawył silnik i znikli za rogiem ulicy. Minęło dobre piętnaście minut zanim otrząsnąłem się z tego co przed chwilą widziałem. Czyż nie zaznałem ogromnego szczęścia wpadając do tego kiosku. Być może znajdując się na zewnątrz stał bym się kolejną ofiarą, czegoś co przerastało mą wyobraźnię. Nie miałem odwagi by podejść do tych rozstrzelonych. Po tak długiej serii z karabinów nie było nawet najmniejszej nadziei że ktoś z tam pod ścianą leżących przeżył. Nic tu po mnie, pora zdobyć jakiekolwiek informacje na temat tego co się wokół mnie rozgrywa. Wyszedłem z kiosku, wtem nad głową usłyszałem potężne silniki. Za najwyższego budynku ulicy wyłonił się potężny samolot choć na oko nie wielkich rozmiarów, to ze względu na wysokość lotu. Coś z niego wypadło? Wiele czegoś. Spadochroniarze z odsieczą? Jeden z obiektów śledziłem wzrokiem. Spadał tak mi się wydawało na osiedlowe boisko. To blisko. Ruszyłem ku niemu. Przebiegłem ulicę, zamiast krążyć wokół kamienicy znalazłem tunel, który sprawił, że szybciej znalazłem się po drugiej stronie budynku. Od boiska dzielił mnie tylko niewielki park, a wcześniej ogrodzenie. Rozpędziłem się w celu jego pokonania, już jestem po drugiej stronie, jednak coś nie pozwala mi postawić stóp na podłożu. Zawisłem na siatce. Drut mocno wgryzł się w płaszcz i nie chciał puścić. Z tego miejsca widziałem już boisko i chyba coś co mogło być spadochronem, lecz w pobliżu nie było żadnego spadochroniarza tylko drewniana skrzynia. Złapałem oburącz płaszcz, pociągnąłem go z całych sił i w ten sposób grzmotnąłem o ziemię. Dobrze, że leży tu śnieg. Poobijany ruszyłem ku skrzyni, jednak uprzedziły mnie jakieś dwie obdarte sylwetki. Z trudem podnieśli skrzynię i zaczęli przemieszczać się w stronę wyjścia z parku. Przeszli może pięć kroków, gdy chciałem na nich krzyknąć, jednak powstrzymał mnie jakiś ruch słyszany między drzewami. Czmychnąłem za największego dęba jakiego w tej chwili dojrzałem, przylgnąłem do niego i czekałem na rozwój wypadków. O dziwo nie słyszałem żadnych rozmów wszystko to działo się w milczeniu. Ciszę zmącił strzał potem drugi. Skrzynia upadła cicho, gdyż znalazła się na ciele jednego z niosących, jego głuchy jęk upewnił oprawców, że nie żyje. Podbiegło czterech umundurowanych osiłków wzięli skrzynię każdy za swój róg i ruszyli ku ulicy, z której przybyłem. Gdy upewniłem się, że żołnierze odeszli, tym razem podszedłem do ciał, jeden jeszcze żył. Próbowałem nawiązać rozmowę, lecz on mimo otwartych i patrzących na mnie oczu, sprawiał wrażenie, że mnie w ogóle nie zauważa i nie słyszy. Biedak miał na ciele rozległe rany, które mocno krwawiły. Jedna znajdowała się w pobliżu serca i sądząc po krwi przeszyła na wylot płuco. Klęknąłem bezradny przy rannym, chwyciłem jego dłoń i zacząłem się w duchu modlić o jak najkrótszą mękę. Mężczyzna z coraz większym trudem chwytał powietrze. W końcu wyzionął ducha. Zamknąłem mu otwarte wciąż niebieskie oczy, młode, mądre oczy. Za paltem, w które był odziany dojrzałem biało czerwony materiał zapewne flagę i zwój nieczytelnych, bo rozmytych przez krew rękopisów, sądząc po układzie słów były to wiersze, być może jego autorstwa, które nigdy nie doczekają się publikacji. Me serce ścisnął żal, co za świat! Co za los człowieczy, który każe bądź po prostu sprawia, że giną piękne pąki, które życiem swym nie zdołały jeszcze wydać owoców? Co za mroczna siła sprawia, że świat wypełnia zło, rodzące się z błahostek, zazwyczaj w głowach wariatów, wywrotowców? Jaka siła sprawia, że ogromne rzesze ruszają w celu dokonywania mordów, grabieży, zła we wszelkich jego odmianach? Masa?! Tłum?! Kilka sloganów, kłamstw, wymysłów chorej wyobraźni?! Odmówiłem krótką modlitwę za dusze zamordowanych i mocno załamany ruszyłem póki co bez pośpiechu w dalszą drogę ku urzędowi miasta. Istny koszmar wypełnił po brzegi miasto. Nie musiałem zbytnio oddalać się od poprzedniego miejsca rzezi, by oczom mym ukazały się kolejne ciała. Leżały na chodnikach, na trawnikach, przy jezdniach, dosłownie wszędzie. Niektóre wychudzone bez jako takich zewnętrznych ran, inne wręcz przeciwnie z licznymi śladami ran kłutych, postrzałowych i pobić. Armagedon. Idę dalej wzdłuż głównej ulicy miasta, ku obranemu punktowi. Idę tak blisko ścian budynków jak tylko to jest możliwe, czyli dosłownie się o nie ocieram. Uszy wyczulone na najmniejsze nawet szelesty w ciągłej uwadze nasłuchują zagrożeń, by móc jak najszybciej ostrzec resztę ciała, by ono równie szybko znalazło schronienie. Taką obrałem taktykę, licząc na to, że pozwoli mi ona przetrwać. Coś nadjeżdża gdzieś zza mnie, na szczęście przytomnością umysłu znalazłem wnękę w budynku. Odrobina sprintu i już jestem bezpieczniejszy, choćby na te kilka chwil. Delikatnie wychylając się mam możliwość obserwowania ulicy. Samochód nadjeżdża. Tym razem nie ciężarówka, nie czołg, tylko osobówka. Wtem gdy samochód znalazł się na łuku drogi, otworzyły tylne drzwi i z samochodu wypadło ciało nagiej kobiety. Gdy samochód znikł mi z oczu, gdy nie słyszałem już jego silnika, podbiegłem do kobiety. Nie żyła. Była mocno poturbowana, najprawdopodobniej wcześniej gwałcona.  Młoda, piękna i chyba właśnie dlatego. Jej długie blond włosy spoczęły na nieruchomej piersi. Przymknąłem nie domknięte jeszcze powieki, które przykryły cudownie piękne, niebieskie oczy. Chyba do grobu nie zapomnę jej rysów twarzy. Sądzę, że mógłbym ją pokochać, ale nie tylko z powodu jej urody, lecz również i przede wszystkim dlatego, iż jej twarz i te oczy wytwarzały w moich uczuciach coś nie do  opisania. Miała ona w sobie jakąś niezwykłą siłę, jakąś niezwykle pozytywną energię. Mam takie wrażenie mimo tego, że martwa leży na chodniku u mych stóp. Jakąż niezwykłą kobietą musiała być za życia. Ach co za żal, że jej wcześniej nie poznałem, i że nie będzie mi to już dane. Nie mogłem jej tak tu nagiej zostawić. Zdjąłem płaszcz, nałożyłem go na nią, po czym wziąwszy ją na ręce zaniosłem do najbliższego kościoła. Nic podobnego nie robiłem z poprzednimi napotkanymi ofiarami tych chwil, które dziś przeżyłem. Poczułem, że być może niesiona przeze mnie kobieta to moja druga połówka, której nie będzie mi dane już spotkać, dlatego należy jej się choć odrobina szacunku z mojej strony. Zupełnie zagubiony wybiegłem z kościoła. Mimo, że nie mam już płaszcza, nie odczuwam zimna, wręcz przeciwnie poczułem się odrobinę swobodniej i lżej, mimo przytłaczających wrażeń wylewanych na mnie całymi wiadrami niemal na każdym rogu ulicy. Ze spuszczoną głową mniej uważny, rozkojarzony coraz bardziej zbliżałem się do celu. W końcu dotarłem. Naciskam klamkę, pociągam drzwi, a one ani drgną. Na drzwiach wisi wielka kartka z informacją: „Urząd Miasta czynny od poniedziałku do piątku”. Za szybą drzwi pojawiła się sylwetka stróża, na nieogolonej twarzy poruszyły się usta. Do mych uszu dobiegło to oto zdanie: „panie dziś sobota! Co pan  czytać nie umiesz?!”. Co począć? Wracam do domu. A na ulicach spokój, pojawiły się samochody, pojawili się ludzie z zakupami, radośni, nie śpieszący się nigdzie. Znikły wszystkie trupy, które jeszcze nie tak dawno widziałem. Popatrzyłem na siebie, znów miałem na sobie płaszcz, na jednym ramieniu teczkę, na drugim komputer. Co się ze mną działo? Nie mam najmniejszego pojęcia. Co widziałem, to historia. Niczego więcej się nie dowiem! Pamiętaj! Nie zapominaj! Przyglądaj się uważniej dniom! – rozkazałem sam sobie.





wtorek, 21 sierpnia 2012

Nieodwracalność...

Najtrudniej przychodzi nam pogodzić się ze zdarzeniami nieodwracalnymi. Początkowy dystans, niedowierzanie, przeradza się w uczucie pustki, kodowanie w głowie nowego stanu rzeczy. I nie przychodzi nam to łatwo, dopiero zmierzenie się z chwilami w których nieodwracalność odcisnęła swe piętno sprawia, że zaczyna docierać do nas to iż coś uległo zmianie, że kogoś już nie spotkamy. Najbardziej namacalnym potwierdzeniem poprzednich zdań są chwile związane ze śmiercią. Dopóki nie przeżyjemy chwil bez osób z którymi dane miejsca lub wydarzenia nas łączyły dopóty nie dotrze do nas, że więcej nie będzie nam dane dzielić z nimi naszego czasu. 

Takie chwile są bezwzględne, bez znieczulenia serwują nam tęsknotę, smutek, ból. Miejsca tracą część swej duszy, ulatuje jakiś dobry klimat. Pusty fotel, cisza zamiast tradycyjnego powitania bardziej utwierdzą nas w nieodwracalności aniżeli informacja o niej powtarzana wielokrotnie...





środa, 15 sierpnia 2012

Popatrz Kochanie...

- Popatrz Kochanie - rzekła Madzia wskazując okno.
- O gówienko - odrzekłem widząc dzieło ptaka na szybie.
- Nie, błękit... - odpowiedziała mi Ukochana. Za oknem rozpogadzało się po długich godzinach niepogody.

Jaki wniosek z tego krótkiego dialogu? Warto mieć kogoś z kim możemy wspólnie patrzeć na świat. Widzimy więcej i lepiej.